Cannes 2015: Odsłona pierwsza

Data:

LA TETE HAUTE (Standing tall).

Francuski film o dziesięcioletniej historii kontaktu nieletniego bohatera z wymiarem sprawiedliwości. Z jednej strony mamy przedstawicieli systemu, bijących głową w mur, próbujących pomóc ludziom, którzy tego nie chcą, liczą na natychmiastowe wybawienie z kłopotów, w jakie sami się wpakowali, ale nie wykazują chęci do zmiany swego życia i niepopełniania w przyszłości tych samych błędów. Z drugiej strony natomiast ich problematycznych „petentów”, ludzi nieprzystosowanych do życia w społeczeństwie, nabuzowanych negatywną energią, agresją i wrogością do świata, który – ich zdaniem – jest zawsze przeciwko nim.

Takich jak główny bohater. On wie, że odstaje od innych, zdaje sobie sprawę z tego, że prezentuje braki w edukacji i obyciu, a przeszłość ciągnie się za nim niczym długi cień, stale utrudniając kontakt z „systemem”. Powoduje to frustrację, co w połączeniu z cholerycznym charakterem, przejawia się wybuchami agresji, zniechęceniem oraz dalszym pogrążaniem się w nieciekawej egzystencji i ciągłym popełnianiem tych samych błędów.

Reżyser stosuje emocjonalną sinusoidę, swoistą grę uczuciami odbiorcy. Za każdym razem, gdy wydaje się, że bohater wychodzi na prostą, zrozumiał, co należy zmienić, w co włożyć więcej pracy, następuje nagły regres, czasem z jego winy, czasem z głupoty innych. Bynajmniej nie jest to jedynie tani zabieg dramatyczny, raczej obraz tego, co przeżywają urzędnicy, tych kilku nielicznych, którzy nie wypalili się jeszcze zawodowo i wciąż wierzą, że niektórym osobom można pomóc. Racjonalizują więc, tłumaczą łamanie prawa przy pomocy dziesiątek wymówek, łapią się z nadzieją tego, co pozytywne, wierząc, że tym razem trafili na przypadek, któremu da się pomóc. Bo czasem się udaje, raz na jakiś czas długa i ciężka praca przynosi pozytywny skutek. Czasem.

IL RACCONTO DEI RACCONTI (Tale of tales).

Czekałem na ten film. Może nie jakoś strasznie mocno, ale czekałem. Po zobaczeniu wielce obiecującego zwiastuna wysuwałem śmiałe porównania z „Labiryntem fauna”, licząc na gęstą od mrocznego klimatu filmową baśń. Czasem bredzę od rzeczy.

Jedną obietnicę złożoną w zwiastunie spełniono – ten film wygląda ładnie. Scenografia, kostiumy, kadrowanie, wszystko to cieszy tutaj oczy. I to w zasadzie tyle dobrego, co można o nim powiedzieć. Nawet nie chodzi o to, że jest zły. Problem leży w tym, że jest daremny, składa się z kilku błahych baśniowych opowiastek, niewiele z nich wynika, nie korespondują ze sobą, same w sobie nie oferują nic ciekawego, a z głowy ulatują szybciej jak wypowiedzenie na głos: Guillermo del Toro.

Szkoda, liczyłem jednak na to, że film będzie o wiele lepszy.

UMIMACHI DIARY (Our little sister).

Nowy film Koreeda Hirokazu („Jak ojciec i syn”) jest urokliwą, obyczajową historią o budowaniu więzi rodzinnych. Bohaterki filmu, trzy siostry, udają się na pogrzeb ojca, który wiele lat wcześniej opuścił ich matkę i wyprowadził się z miasta, żeby założyć rodzinę z inną kobietą. Z tego związku miał czwartą córkę, którą siostry postanawiają przygarnąć.

Niewiele więcej mam w zasadzie do dodania, bo to wzorcowy przykład narracji, która spokojnie „płynie”. Na ekranie nie występują większe dramaty, nie dochodzi do żadnych tragedii, siostry nie kłócą się specjalnie, spierają się często, ale to tylko naturalne - delikatne - konflikty wynikające z odmiennych osobowości. Nikt nikogo nie wskazuje tutaj oskarżycielsko palcem, nie histeryzuje, nie obwinia o zrujnowanie życia, tłamszenia potencjału, etc. Po prostu obrazki z normalnego japońskiego życia, historia o ludziach, którzy są w naturalny sposób życzliwi dla innych i potrafią cieszyć się życiem.

Można uznać to za nudne kino, można też wskoczyć do łódki sterowanej przez Koreeda i popłynąć z delikatnym nurtem, delektując się ładnymi widokami japońskiej natury oraz ciepłym, relaksującym, klimatem podróży. Jeżeli miałbym na coś narzekać, to tylko na długość filmu. Pod koniec dwugodzinnego seansu zaczynałem odczuwać już lekkie znużenie, całość zyskałaby na wycięciu przy montażu przynajmniej kilkunastu minut.

IRRATIONAL MAN

Widzieliście już kilka filmów Allena? Poczujecie się jak w domu. Tradycyjny jazz na otwarcie, neurotyczny główny bohater (świetny Joaquin Phoenix), a film opiera się na dynamice relacji damsko-męskiej, duecie prowadzącym - podczas długich spacerów - niekończące się dyskusje o życiu, filozofii, literaturze oraz kwestiach moralnych. Do tego delikatny humor, spokojna forma oraz kilka okazjonalnych pytań moralnych, na które już musimy sobie sami odpowiedzieć. Ot, taka allenowa jazda na auto-pilocie, przyjemna, lekka i wesoła, ale raczej dla miłośników słuchania gawędziarzy snujących swoje opowiadania przy herbatce i ciasteczkach.

Więcej recenzji i innych wrażeń z tegorocznego Cannes:
https://www.facebook.com/pages/Kinofilia/548513951865584