Cannes 2015: odsłona siódma

Data:


MACBETH.

Od samego początku, to znaczy ogłoszenia repertuaru, wydawał mi się najmniej intrygującą pozycją angielskojęzyczną. Na Fassbendera i Cotillard zawsze przyjemnie popatrzeć na dużym ekranie, no ale ciężko być podekscytowanym kolejną ekranizacją Szekspira.

Zaczyna się całkiem interesująco, od brutalnej, skąpanej w brudzie, błocie, krwi i pocie, bitwy przywołującej w pamięci starcie zbrojne otwierające „Gladiatora”. Justin Kurzel ciągle przeskakuje w tej sekwencji pomiędzy dosadnymi ujęciami dokumentującymi wojenny horror, a poetycko ujętymi zbliżeniami na bohatera w towarzystwie spowolnionego obrazu i artystycznej kompozycji kadru.

Tak, jest to niewątpliwie bardzo stylowa ekranizacja, przepięknie sfotografowana, sceny na zewnątrz często są skąpane w mgle, a wnętrza cieszą oko oszczędną, ale bardzo estetyczną scenografią. Ekipa techniczna włożyła w ten projekt kawał serca.

Szkoda więc, że zadowoli głównie zagorzałych miłośników Szekspira. Reżyser, tu i ówdzie, dodaje coś od siebie, ale jest to w gruncie rzeczy bardzo tradycyjne, ostrożne i w zasadzie nudne odczytanie tekstu. W odbiorze nie pomaga, że nie jest łatwo zrozumieć dialogi. Pomijając ich genezę, odczytywane są z szkockim akcentem (Cotillard na szczęście nie próbowała go sobie przyswoić), a do tego półgłosem, szeptem, pod nosem, na ucho, zabrakło chyba tylko mamrotania. Szczęśliwi, którzy mogli korzystać z napisów francuskich, bo zdani na język angielski nie mieli łatwo. Jest to element, na który narzekało wiele osób, szkoda wiec, że nie zadbano o angielskie napisy. Ułatwiłoby to życie wielu osób, a i na film spojrzeliby pewnie trochę cieplej i nie buczeli tak mocno po seansie.

LE PETIT PRINCE.

Gdyby nie fakt, że kilka dni wcześniej widziałem absolutnie genialny, nowy pełnometrażowy film Pixara, do którego nie ma startu większość tegorocznych kinowych premier, to aktualnego kandydata na najlepszy animowany film tego roku miałbym już pewnego. Byłby nim „Mały książę”.

No cóż, życie jest nie fair, a francuski film niefortunnie trafił na amerykańską konkurencję u szczytu formy. Ale spokojnie, skradnie nie jedno serce i zamiesza w wielu przyszłorocznych nagrodach filmowych. Oparta na wiadomej opowieści dla dzieci, nie jest jednak typową ekranizacją.

Historia opowiada o małej dziewczynce i jej mamie, obsesyjnie skupionej na pchnięciu latorośli na trasę wiodącą do wielkiego zawodowego sukcesu. Celuje w najlepszą szkołę, zagrzewa do ciągłego samodoskonalenia i wymaga, wymaga, jeszcze raz wymaga. Grafik dnia małej dziewczynki jest rozplanowany co do minuty, każda czynność ma określone ramy czasowe, w których musi się zmieścić. Wszystko jednak trafia szlag, gdy mała bohaterka poznaje sąsiada, ekscentrycznego starszego pana budującego w ogródku dwupłatowca, którym zamierza polecieć do dawnego znajomego, Małego Księcia. Poprzez starszego pana poznajemy właśnie klasyczną opowieść, równolegle śledząc dalszą historię dziewczynki.

Nie sposób się nudzić na filmie Marka Osborne’a, przy realizacji zastosowano aż trzy różne techniki. Współczesny wątek opowiedziano przy pomocy nowoczesnej animacji komputerowej, historię Małego księcia zaprezentowano w animacji poklatkowej, a resztę rzeczy dopowiedziano posiłkując się klasyczną animacją.

Równie bogaty jest scenariusz, dbający o odpowiednią ilość wzruszeń i śmiechu, podbijając do tego emocje energetyczną sceną akcji. A przy tym obfituje w głębsze treści, oferując garść ciekawych przemyśleń na temat dorastania, umierania oraz kultury korporacyjnej. Gorąco polecam.

Więcej recenzji i innych wrażeń z tegorocznego Cannes:
https://facebook.com/profile.php?id=548513951865584