Tylko Bóg wybacza

Data:
Ocena recenzenta: 8/10

Refn nie bierze jeńców. Po znakomitym filmie „Drive”, który niejako wykreował Ryana Goslinga na bożyszcze kobiet (nie bez znaczenia była jego rola w „Kocha, lubi, szanuje”, również z tego okresu ), a duńskiego reżysera przybliżył szerszemu gronu widzów, nikogo nie zdziwiłaby próba odcięcia kuponów i okopania się na szczęśliwej pozycji. Kolejny wspólny projekt  z amerykańskim aktorem (w pozornie podobnej roli) wydawał się wskazywać na pójście w tym kierunku. Jak się jednak okazało, ostatnie, co chodziło Refnowi po głowie, to podlizywanie się masowej widowni. Udział Goslinga był zresztą przypadkowy, spowodowany wycofaniem się  w ostatniej chwili Luke’a Evansa, który porzucił projekt na rzecz Petera Jacksona i jego kompanii krasnoludów. Trochę szkoda, bo po pierwsze, zaczynam już odczuwać znużenie wszechobecnością Ryana, po drugie jestem ciekaw, jak w tej roli wypadłby Evans.

Tym niemniej jest coś sadystycznie pięknego w zarzuceniu sieci na fanki Goslinga, które uczepione ramion swoich „Misiaczków”, popędziły tłumnie na kolejny film  z obiektem westchnień, nieświadome traumy, jaką przeżyją. A może nie tyle traumy, co solidnego artystycznego łupnia, konfrontacji z filmową poetyką, nieczęsto goszczącą w multipleksowych salach. Czego tutaj nie ma – jest oniryczna, duszna atmosfera rodem z sennego koszmaru, długie ujęcia, minimalizm w dialogach, rzadkie,  ale za to dosadne sceny przemocy. I jakby tego było mało, w ostatnich 20 minutach filmu twarz Goslinga jest tak zmasakrowana, że ciężko go rozpoznać  pod charakteryzacją. Tak, Refn zafundował widowni zimny prysznic, a ta w odwecie znienawidziła jego historię uczuciem szczerym i potężnym.

Za tę perfidię ucierpiał niejako sam film, który przecież miał okazję przemknąć boczną kinową ścieżką, pominąć przypadkową, multipleksową widownię nieprzygotowaną na tego typu opowieść i trafić do odbiorców świadomych tego co oglądają: widzów festiwalowych, bywalców kin studyjnych, osób oceniające tego typu tytuły wedle formy  i poetyki, którą operują, a nie przez pryzmat oczekiwań wobec duetu aktorsko-reżyserskiego i skojarzeń gatunkowych, jakie się z tym wiązały. Miał tę szansę,  ale ją zaprzepaścił. Refn, producenci, a następnie dystrybutorzy wybrali taką, a nie inną ścieżkę. Kto wie, może słuszną? Finansowo na pewno.

Ponieważ opadł już kurz po małej wrzawie jaką wywołali, warto bez uprzedzeń przyjrzeć się samemu filmowi. Szczególnie, że to tytuł niebanalny. Zgoda, prosty fabularnie,  ale za to niejednoznaczny, otwarty interpretacyjne, skłaniający do zastanowienia się nad tym,  co oglądamy. Nie jest też pretensjonalny, jak mu to wiele osób zarzucało. Do tego absolutnie cudowny pod względem wizualnym. Kompozycja kadrów, kolorystyka, prowadzenie kamery, wirtuozeria w operowaniu poezją obrazu – wszystko to świadczy o tworze głęboko przemyślanym, wykreowanym z wrażliwością, ale i zabarwionym krwistym sznytem.

Nie jest to oczywiście kino, które komukolwiek odważyłbym się polecić. Filmowe kontemplacyjne snuje mają to do siebie, że nawet osoby w nich rozkochane potrafią podzielić na dwa obozy. Taki już urok tego typu kina – albo coś w danym tytule do nas przemówi, chwyci za serce, przywoła jakieś wspomnienie, przykuje uwagę jakimś detalem, który urośnie do rangi wydarzenia albo potwornie wynudzi, irytując każdym kolejnym rozciągniętym ujęciem  i  zagadkową sceną. Wiem coś o tym, sam tak miałem z poprzednim Refnowskim filmem tego typu, „Valhalla: Mroczny wojownik”, który wymęczył mnie okrutnie.

I taki jest właśnie „Tylko Bóg wybacza”. Niby operuje gatunkiem dramatu gangsterskiego  z mocno zaznaczonym motywem zemsty, ale jest to jedynie pewien kierunek, którym reżyser  w niespiesznym tempie podróżuje, będąc bardziej zainteresowanym budowaniem nastroju, klimatu i kontemplacyjnych kadrów niż opowiadaniem historii. W przeciwieństwie do większości tego typu filmów cierpliwego widza nagradza się tu perfekcyjną stroną techniczną, cudownymi zdjęciami, klimatem buzującym z każdego ujęcia i uwypuklającą to, nadającą historii odpowiedniego rytmu, muzyką Cliffa Martineza.

Trzeba jednak być świadomym, że to kino nie dla każdego, dlatego agresja, jaką wywołuje na forach filmowych oraz wiążące się z nią krzyczenie, tupanie nogami oraz wyraźna irytacja są jak najbardziej zrozumiałe. Nic w tym dziwnego, to nawet nie tyle kwestia inteligencji, co raczej filmowego wyrobienia, otwartości na inne środki artystycznego wyrazu i – przede wszystkim – odpowiedniej wrażliwości. Nie każdy lubi tego typu obrazy, bo i nie każdy potrafi osiągnąć odpowiedni poziom skupienia. Zwłaszcza, że przy tego rodzaju opowieściach klucz do sukcesu tkwi we wprowadzeniu się  w odpowiedni trans, wskoczeniu w rytm zaintonowany przez twórcę, a następnie poddaniu się i popłynięciu w zgodzie z narzuconym przez niego nurtem. Szczęśliwy ten, który ulegnie czarowi rzuconemu przez Refna, bo to piękny film, z którym obcowanie – szczególnie na dużym ekranie – to duża przyjemność.

Więcej recenzji i innych materiałów o kinie:
https://www.facebook.com/pages/Kinofilia/548513951865584
http://kinofilizm.blogspot.co.uk/

Zwiastun: