Cannes 2015: odsłona druga

Data:


SLEEPING GIANT.

Widzieliście już tę historię. I to nie raz. Trzech młodych chłopców wchodzących w dorosłość. Amerykańska prowincja, środek upalnego lata, po którym okres niewinnego dzieciństwa będzie już tylko pieśnią przeszłości. Jest na to odpowiedni termin – „coming of age story” i Amerykanie już dawno temu doprowadzili tego typu historie do perfekcji.

To niewinne dzieciństwo jest w tym wypadku kwestią umowną, bo chłopaki do aniołków nie należą. Okradają sklep, palą zioło, klną jak szewcy. Znaczy się typowe współczesne wyrostki. Ich mała grupa ma jednak dwa przeciwstawne bieguny moralne. Jest ten dobry: młody, niewinny chłopaczek, najmniejszy, najsłabszy, najbardziej pogardzany, wciąż mocno związany z rodzicami. Jest ten zły: klasyczny młody łobuz, narzucający innym swoją wolę, prowodyr większości rozrób, miłośnik wkładania kija w mrowisko, zarówno w sensie dosłownym, jak i metaforycznym. Sekunduje mu jego kuzyn, jest nieco starszy, większy, silniejszy, ale jednak zdominowany przez niepokornego krewniaka. Niewątpliwe to jemu przypada rola rozjemcy, pomostu pomiędzy pozostałą dwójką.

Ten podział jest jedynie pozornie prosty, ten „dobry” z czasem pokazuje mroczną stronę, rozmyślnie doprowadzając do tragicznej w skutkach kłótni pomiędzy kuzynami. Ten „umiarkowany”, początkowo próbujący go bronić, podkrada mu dziewczynę, a nękającego go chłopaka często podpuszcza gestem i słowem. A ten „zły”, w chwili próby, wykazuje się największym rozsądkiem i próbuje uniknąć tragedii.

Kanadyjski reżyser udowadnia, że rozumie gatunek, z równą sprawnością – a przede wszystkim zainteresowaniem – portretuje beztroską wakacyjną aktywność młodych chłopców, jak i wybija bardziej dramatyczne tony, gdy nieletni bohaterowie dostają od życia kilka cennych lekcji. Nie jest to kamień milowy, ale każdy miłośnik amerykańskiego indie oraz filmów w stylu „Stand by me” powinien go sobie dopisać do listy tytułów do obejrzenia.

THE SEA OF TREES.

Gus van Sant tym razem z całą pewnością nie wyjedzie z Cannes dzierżąc Złotą Palmę. Wyjedzie natomiast, jako kolejny reżyser, który został wygwizdany. Nie bez przyczyny.

Przykro patrzeć, gdy tak doświadczony twórca sadzi takie banały i marnuje przy tym czas trójki utalentowanych aktorów. O czym jest jego nowy film? W skrócie: o tym, jak Matthew McConaughey chodzi po lesie i próbuje uporać się ze stratą żony. Filmy o chodzeniu po lesie są bardzo lubiane przez twórców kina artystycznego, na każdym festiwalu mają silną reprezentację. Reżyser z trzydziestoletnim doświadczeniem powinien jednak wymagać od siebie trochę więcej. I wymaga, więc oprócz Matthew snującego się po mistycznym japońskim lesie obserwujemy też reminiscencje z jego małżeństwa, widzimy liczne świadectwa od dawna zżerającego je konfliktu oraz śledzimy gwałtowny rozwój choroby jego małżonki (Naomi Watts). I chyba byłoby jednak lepiej, jakby tylko błądził po tym lesie...

Wiele rzeczy tutaj nie zagrało. Przede wszystkim scenariusz, im bliżej końca, tym bardziej banalny, rozczarowujący, a chwilami wręcz tandetny. Aktorzy solidarnie grają na równym, przeciętnym, poziomie. Ken Watanabe jest zupełnie bez wyrazu. Watts potrafi przez chwilę rozbłysnąć, rzucając wymowne spojrzenie, gniewny wyraz twarzy, plunąć soczyście jadem, ale to tylko drobne przebłyski w tej zachowawczej roli, zagranej bez większego przekonania i pasji. Matthew natomiast w ogóle nie przekonuje, scenariusz nie daje mu możliwości na zdominowanie ekranu, nie może popisywać się "firmową" teksańską charyzmą, a jako udręczony człowiek nie jest w stanie utrzymać przy sobie uwagi widza. No cóż, każda dobra passa musi się kiedyś skończyć...

THE LOBSTER.

Grecki reżyser, Yorgos Lanthimos, z całą pewnością nie należy do twórców nudnych, banalnych i przeciętnych filmów. To ostatnie, co można powiedzieć o jego poprzednich dwóch filmach. „Kieł” oraz „Alpy” były pozycjami specyficznymi, nie mogę powiedzieć, żebym był ich fanem, tym niemniej doceniam nietuzinkowość pomysłów drzemiących w głowie greckiego reżysera. Nie jest to jednak rodzaj filmowej poetyki, który do mnie trafia.

„The Lobster” jest naturalną kontynuacją obranej przez niego artystycznej drogi, ale odrobinę przefiltrowanej z myślą o zachodnim odbiorcy. Znaczy się, jest bardziej przystępnie, co nie znaczy, że osoby, którym poprzednie dwa filmy się nie podobały, zapałają teraz do Greka miłością.
Film opowiada o świecie, w którym każda samotna osoba jest odsyłana do specjalnego hotelu, gdzie ma 45 dni na znalezienie swojej drugiej połówki. W przypadku niepowodzenia zostaje zmieniona w wybrane przez siebie zwierzę i wypuszczona do pobliskiego lasu. Dodatkowe dni można zyskać poprzez polowanie na ukrywających się w lesie uciekinierów żyjących poza systemem.

Absurdalny humor i surrealistyczne pomysły fabularne stanowią kościec tego filmu, w tej dziwacznej mieszance metaforycznych odniesień i szalonych idei musiały się jakoś odnaleźć hollywoodzkie gwiazdy. Nie wiem co czaiło się w ich głowach podczas realizacji i czy do końca wiedziały na co się piszą, ale wygląda na to, że bez większych problemów zaadaptowali reżyserską wizję i wpasowali się w serwowane z kamienną twarzą absurdalne żarty. Narracja z offu czytana monotonnym głosem Rachel Weisz, oprowadzająca nas po filmowym świecie i zapoznająca z jego bohaterami, dodaje całości kolejną warstwę surrealizmu, dając w efekcie coś w rodzaju Wesa Andersona na mocnych psychotropach.

Wciąż nie jest to kino, do którego miałbym ochotę wracać, ale niezmiennie doceniam reżysera za artystyczną konsekwencję i niebanalny umysł.

Więcej recenzji i innych wrażeń z tegorocznego Cannes:
https://www.facebook.com/pages/Kinofilia/548513951865584