Cannes 2017: Happy End

Data:

Wygląda na to, że będę odosobniony w tej opinii, ale nowy film Michaela Haneke był dla mnie lekkim rozczarowaniem. Nie dlatego, że był złym filmem, ale dlatego, że nie odcisnął na mnie żadnego piętna. Poprzednie dwa filmy austriackiego reżysera (oba nagrodzone Złotą Palmą) były doskonałymi tytułami. „Biała wstążka” stanowiła pożywkę dla mózgu i oczu, „Miłość” miażdżyło na poziomie emocjonalnym. „Happy End” przyjąłem na chłodno - obejrzałem, przyjąłem do wiadomości, co Haneke chciał przekazać, ale pozostałem obojętny na to zarówno w trakcie seansu, jak i później. Chyba najbardziej mnie boli w tym filmie, że przetwarza motywy, które kino artystyczne mieli na okrągło i nie oferuje niczego ponad. Ujęcia kręcone z komórki, cyberseks, media społecznościowe – Haneke udowadnia, że stara się być na bieżąco, ale problem w tym, że wszystko to już w kinie było, i to wielokrotnie, w ciekawszej formie, oferując błyskotliwsze spostrzeżenia. Haneke może i chce poruszać aktualne problemy relacji międzyludzkich w czasach internetu, ale niekoniecznie rozumie całość zagadnienia i potrafi tylko powtarzać prawdy już wypowiedziane.

Na szczęście jest to tylko jeden z wielu wątków, składających się na opowieść o dysfunkcyjnej burżuazyjnej rodzinie, zmęczonej egzystencją, hipokryzją, krewnymi (dobierz odpowiednie określenie do danej postaci, w niektórych przypadkach użyj dwóch lub wszystkich). Początkowo oderwane od siebie wątki z czasem zaczynają łączyć się w całość. Doświadczony twórca prowadzi to pewną ręką, Isabelle Huppert samą swoją obecnością na ekranie podnosi poziom zainteresowania odbiorcy i to do niej należy najlepsza scena w filmie, finał jest idealny, a nawiązanie do „Miłości” intrygujące. Zresztą sam film stanowi ciekawy dialog z poprzednim dziełem twórcy, pokazując bohaterów, którzy nie mogą się doczekać pożegnania się z życiem.

Nie zmienia to jednak faktu, że po seansie wzruszyłem ramionami i ruszyłem dalej z własnym życiem. Nie tego oczekiwałem po Mistrzu Szarpania Emocjami.

Zwiastun: